Kilimandżaro – jak wygląda wejście na szczyt?
Pamiętam dobrze jak od pierwszego mojego wyjazdu za granicę, do pobliskiego Lwowa wraz z bratem, załapałem bakcyla do podróży. Jadąc starym tramwajem przez to miasto naszła mnie myśl, że „fajnie se tak wyjechać”, która później się stała hasłem przewodnim moich wyjazdów. Niby takie swojskie i proste, ale to właśnie podróże pozwalają wyrwać się z monotonii dnia codziennego, wziąć głęboki wdech i zwyczajnie uśmiechnąć się do siebie, doświadczyć czegoś nowego, poznać obcą kulturę, obyczaje lub skosztować kulinarnych pyszności. Oczywiście nie zawsze wszystko wychodzi tak jak sobie zaplanowaliśmy, co nie musi być minusem. Wybór nowej drogi, innego miejsca noclegowego często gęsto przynosi jeszcze lepsze przeżycia, niż trzymanie się stricte jednego planu, ponieważ działania te są spontaniczne, dzięki czemu stajemy się bardziej kreatywni i zaradni, zdolni adaptować się do zmieniającej się sytuacji. Takim wyzwaniem było Kilimandżaro…
Tło historii zdobycia Kilimandżaro
Wraz z ukończeniem studiów wyjechałem do Anglii za zarobkiem, aby móc więcej podróżować. Wyprawa na Kilimandżaro w Tanzanii siedziała w gdzieś w mojej głowie od jakiegoś czasu jednak nie mogłem sobie na nią pozwolić ze względów finansowych, no wicie, bidny student… Będąc już w posiadaniu zagranicznej waluty zacząłem snuć plany, czytać i oglądać relacje ludzi, którzy zdobyli już Kilimandżaro. Przełom marca i kwietnia wydawał się być optymalnym wyborem ze względu na sprzyjające warunki, jednak koniec końców zdecydowałem się na wrzesień 2021 roku. Początkowo myślałem nawet o dłuższej podróży przez kilka krajów Afryki Wschodniej, ponieważ znalazłem informację o jednej wizie pozwalającej wjechać do trzech z nich. Sprawy się trochę skomplikowały po nadejściu koronawirusa.
Planując daleką podróż na inny kontynent w dodatku na wymagający trekking, należy odpowiednio wcześnie porozglądać się za ofertami lotów, zadbać o odpowiedni sprzęt i kilka innych formalności. Pech chciał, że przez sytuacje z covidem moja wyprawa nie była pewna do samego końca. Kilka razy już byłem zdecydowany na kupno biletów lotniczych, kiedy to nagle państwa ogłaszają kolejny już lockdown, ograniczenia, obowiązkowe testy, etc. Rząd brytyjski utworzył trzy listy państw – zieloną, żółtą i czerwoną. Na tych listach umieszczono kraje pod względem skali zagrożenia koronawirusem. I tak zielona lista obejmowała państwa z najlżejszymi restrykcjami, a czerwona z najcięższymi. Oczywiście jak na złość Tanzania znalazła się na czerwonej liście, co oznaczało, że wracając bezpośrednio do Anglii, musiałbym odbyć obowiązkową 10-dniową kwarantannę w hotelu (pomimo bycia zaszczepionym), której koszt wynosił 1750 funtów. Za co za nic w świecie nie chciałem płacić, więc trzeba było kombinować. Około 3 miesiące przed podróżą kupiłem bilety lotnicze z przesiadkami do Arushy w Tanzanii oraz powrotne przez Amsterdam i Polskę, w której miałem przeczekać 10 dni. Rzeczą, która mnie najbardziej martwiła i która mogła zniszczyć moje plany, był test PCR, który musiałem zrobić 2 dni przed wylotem. Na szczęście wynik był negatywny, więc spakowałem plecak i ruszyłem w drogę…
Ahoj przygodo, czyli podróż do Tanzanii
Podróż rozpocząłem od pociągu do Oxfordu skąd miałem przesiąść się do autobusu na lotnisko, który… się spóźniał… 40 minut. Niecierpliwie czekałem, aby zobaczyć go wyłaniającego się za rogiem, nawet zadzwoniłem do linii autobusowych. Powiedziano mi, że autobus prawdopodobnie stoi w korkach. Już myślałem, że nie przyjedzie i będę musiał wziąć taksówkę na lotnisko, a nie chciałem przepłacać. Na szczęście miałem duży zapas czasu i bus w końcu się zjawił. Na lotnisku przed odprawą na samolot sprawdzono mi wszystkie wymagane dokumenty, czyli wizę do Tanzanii, wynik testu PCR, wypełnioną formę lokalizacyjną. Wszystko się zgadzało, bagaże odprawione, no to lecimy. Pierwsze lot do stolicy Etiopii, Addis Ababa, gdzie nastąpić miała przesiadka do Arushy w Tanzanii. Lot miał potrwać około 9 godzin. Wybrałem Ethiopian Airlines z uwagi na dogodne warunki lotu i przyzwoitą cenę. Trochę śmiesznie się czułem, gdyż wszyscy wokół rozmawiali w języku amharskim, ale ja lubię pakować się w takie otoczenie. Od razu wiedziałem, że będzie to super „spokojny” lot, gdy zobaczyłem matki z małymi dziećmi siadające przede mną. Jak się możecie domyślić, było głośno, ale dzieci się w końcu zmęczyły krzyczeniem i dało rade się przespać. Mieliśmy także niecodzienną sytuację podczas lotu, kiedy to pijany pasażer ukradł „małpki” z alkoholem i zamknął się w toalecie. Przy drzwiach czekały już na niego stewardessy i kilku rosłych facetów. Po otwarciu drzwi rzucili go na podłogę, wyrwali mu butelki z dłoni i skuli kajdankami.
Meldunek w Arusha i Moshi
Po wylądowaniu na lotnisku Kilimanjaro w Arushy o 12:35, czekała mnie długa kolejka do sprawdzenia wszystkich dokumentów i wypełnienia formularzy. Dodatkowo musiałem wykonać kolejny test na koronawirusa i w końcu mnie wypuszczono około godziny 14:00, gdzie przed lotniskiem czekał już na mnie mój przewodnik z Popote Africa Adventures, Dickson Kira. Wraz z nim i kierowcą Innocentem po około godzinie jazdy dotarliśmy do hotelu w mieście Moshi, które jest bazą wypadową turystów na szlaki i na safari. W hotelu został mi wyjaśniony cały plan trekingu dzień po dniu i sprawdzono czy mam wszystko co potrzebne, czyli kilka warstw ubrań, buty, etc. Brakujący sprzęt można wypożyczyć lub kupić na miejscu, jeśli ktoś czegoś zapomni. Usłyszałem od Dicksona, że jestem dobrze przygotowany. Nie powiedziałem mu jednak, że nigdy nie byłem na wysokości wyższej niż bieszczadzka Tarnica (1346m), a dobra aklimatyzacja jest kluczem do zdobycia szczytu. Ale wierzyłem w siebie i w mój team. Po tym spotkaniu wziąłem prysznic, zjadłem pyszne ugali z kurczakiem i położyłem się spać aby nabrać sił, ponieważ następnego dnia miałem rozpocząć treking.
Dzień 1 Mandara Gate – Mandara Hut
Po śniadaniu w hotelu spotkałem się z moją ekipą z Popote, z którą to miałem wędrować przez najbliższe 6 dni. Byli to Jonnie, Michael, „Zombie”, którzy pracują jako tragarze na szlaku, Joseph kucharz i mój przewodnik Dickson. Poznałem osobiście także Sabino Kweka, właściciela Popote Africa Adventures, który był moim kontaktem od początku planowania tej wyprawy. Po krótkiej pogawędce wskoczyliśmy wszyscy do busa i ruszyliśmy do bramy Marangu, gdzie znajduje się początek trasy trekingu. Po drodze dowiedziałem się, że jestem jedynym klientem na tę wyprawę, co mnie zaskoczyło, ponieważ zazwyczaj jest to grupa maksymalnie 10 turystów. Więc miałem maszerować tylko z moim przewodnikiem. Z jednej strony fajnie, ponieważ skupienie było tylko na mnie, ale w grupie mogłoby być weselej. W połowie drogi zatrzymaliśmy się, aby kupić świeże mięso na następne dni w górach.
Po dotarciu do Parku Narodowego Kilimandżaro tragarze zaczęli rozdzielać i ważyć zaopatrzenie, tak aby każdy niósł nie więcej niż 20kg bagażu. Są to oficjalne przepisy parku narodowego. Ja i Dickson wypełniliśmy formalności na recepcji i o godzinie 11:00 wyruszyliśmy na trasę, puszczając tragarzy pierwszych, którzy zawsze docierają do obozu przed klientem, czyli w tym przypadku mną, aby przygotować kolację.
Dzień pierwszy wiódł przez gęsty las deszczowy, gdzie można było odczuć wilgoć w powietrzu. Wokół słychać było małpy buszujące po drzewach. Do pokonania mieliśmy 12km i 841m przewyższenia, co miało nam zająć zgodnie z planem 6-8 godzin. O godzinie 13:00 dotarliśmy do miejsca „postojowego” z ławeczkami, gdzie zjedliśmy lunch. Co ciekawe mimo sezonu turystycznego, na szlaku nie było ruchu, prawdopodobnie z powodu covida. Jedynie pojedynczy tragarze schodzący z góry i grupa amerykanów, która udała się na jednodniową wycieczkę do wodospadów. O godzinie 14:30 docieramy do obozu pierwszego Mandara Hut, który znajduje się na wysokości 2720m. Jak widać, zajęło nam to mniej czasu, niż było w planie, bo tylko 3,5 godziny. Rejestracja naszego przybycia do obozu, kilka fotek, i chłopaki zaprosili na przekąskę w postaci popcornu i kilku szklanek czegoś gorącego do picia.
Wraz z ekipą zostawiliśmy plecaki w obozie i o godzinie 15:00 ruszyliśmy nieco wyżej do krateru Maundi, aby się zaaklimatyzować. Po drodze dowiedziałem się od chłopaków, iż chcieliby pracować w Europie i nie musieć się martwić o szukanie pracy, kiedy sezon Kilimandżaro dobiega końca. Rozumiem ich, ponieważ sam wyjechałem za granicę za zarobkiem i każdy chce godnie żyć. Po powrocie do obozu miałem chwilę czasu dla siebie na rozpakowanie, odpoczynek, umycie się i około 19:00 czekała obfita kolacja, przy której omówiliśmy plan na następny dzień. Była tam również para ze Stanów Zjednoczonych, chłopak z Rosji i Chinka, która spała tuż za ścianą w tej samej chatce co ja i śpiewała sobie pod nosem, co było trochę śmieszne. Noc zrobiła się deszczowa, z lasu dobiegały odgłosy małp i szakali, ale dobry i ciepły śpiwór sprawił, że szybko zasnąłem.
Dzień 2 Mandara Hut – Horombo Hut – Zebra Rocks
6:30 pobudka, Michael zapukał do drzwi chatki i przyniósł wiaderko z ciepłą wodą i mydłem, informując, że śniadanie już na mnie czeka. Dodam, że Popote Africa Adventures zapewniają 3 posiłki dziennie podczas marszu i wszystkie diety, w moim przypadku jedzenie musiało być bezglutenowe z powodu celiakii. A samo jedzenie jak dla mnie pycha i bardzo obfite, nie zostawiłem ani okruszka na talerzu. Aby aklimatyzacja przebiegała prawidłowo, należy dostarczać organizmowi dużo energii z pożywienia i pić duuuuużo wody, płynów oraz często się wypróżniać. Jednym słowem jeśli masz duży apetyt i często chodzisz na siku, masz większe szanse na udany atak szczytowy.
Przed godziną 8:00 wyruszyliśmy na szlak do obozu drugiego Horombo Hut. Do przejścia mieliśmy 5km i 1000m przewyższenia, na co było przeznaczone 4-6 godzin. Na tym etapie zostawiamy już las deszczowy za sobą, a wokół pozostały tylko trawy i krzaczki o czarnych pniach. Nie bez powodu, ponieważ kilka lat temu miał tutaj miejsce pożar, który objął dużą część terenu. Po drodze Dickson powtarzał często pole, pole, co w suahili oznacza wolno, wolno. Jest to ważna rada, aby umieć rozłożyć swoje siły na cały etap wędrówki i nie przemieszczać się zbyt szybko do góry, ponieważ może to nasilić objawy choroby wysokościowej. Innym słówkiem, które często padało z jego ust było maji, maji (maji oznacza wodę w suahili) i był to znak na przerwę, której miałem pod dostatkiem. 1,5 litra w bukłaku z rurką w plecaku, aby można było pić bez zdejmowania go, plus 2 litry w bidonie. Do dziennych wypitych płynów zaliczamy również owsiankę, zupę i ciepłe napoje w obozach, więc razem wychodzi ok. 4-4,5 litrów wypitych płynów. Po godzinie 11:00 zrobiliśmy przystanek na mały lunch, który dostawałem w pudełko i spożywaliśmy na trasie wraz z Dicksonem. Teraz widzę, że zaletą samotnej wyprawy było to, że zdążyłem się zżyć z chłopakami i poznać ich trochę lepiej, którzy później nadali mi nawet ksywkę shemeji (czyli szwagier).
Pogoda na trasie była zmienna i to bardzo. O poranku szliśmy przez mgliste wrzosowiska, gdzie po dosłownie kilku minutach pojawiło się słońce, które jak się wieczorem okazało pozostawiło mi oparzenia na karku. Temperatura była dla mnie idealna, wciąż maszerowałem w spodenkach, więc nie narzekałem. W tym dniu dane mi było ujrzeć kawałek szczytu Kilimandżaro po raz pierwszy. O 12:45 dotarliśmy do obozu drugiego Horombo Hut, znajdującego się na 3720m, który z daleka wygląda jak mała wioska górska. Etap ten zajął nam więc 4 godziny 45minut. Mała przekąska, gorąca herbatka i znów bez plecaków około 16:00 ruszyliśmy nieco wyżej dla lepszej aklimatyzacji, tym razem do Skał Zebra na 4020m. Zgodnie z planem powinniśmy pozostać w obozie w tym dniu i iść do Skał Zebra kolejnego dnia, jednak moje funkcje wydolnościowe były dobre, więc przewodnik zdecydował się pominąć ten dzień. Każdego wieczoru Dickson sprawdzał mój puls i poziom tlenu we krwi na oksymetrze napalcowym. W obozie pierwszym i drugim poziom tlenu we krwi utrzymywał się powyżej 90%, a więc w normie. Około 17:30 powróciliśmy do obozu, gdzie godzinę później nadszedł czas na kolacje. W chacie stołówki było kilka nowych grup, między innymi z Hiszpanii. Jedzenie było nadal pyszne, jednak tego wieczoru zacząłem odczuwać gromadzące się gazy w brzuchu i ciężko było dokończyć tak dużą porcję ryżu. Warto też wspomnieć, że w nocy można zobaczyć światła miasta Moshi w dolinie, a sam obóz jest wyposażony w panele słoneczne, więc jest szansa naładować telefon, kamerę.
Dzień 3 Horombo Hut – Kibo Camp
Poranek w obozie był przepiękny ze względu na wschód słońca i obłoki chmur poniżej. O 6:30 wstałem z łóżka i chwyciłem szybko za kamerę, aby uchwycić te widoki. A na śniadanie moja ulubiona już “owsianka ziemniaczana” i naleśniki, omlet, plus talerz owoców. Muszę przyznać, że kucharz Joseph bardzo się starał, aby zapewnić mi najlepsze smaki, nie wspominając o tym, że chłopaki nieśli jedzenie na swoich plecach przez całą drogę. W dodatku wszystkie produkty były lokalne, wyprodukowane w Tanzanii. Od ziemniaków, warzyw, mango, bananów, kiwi, przez mięso z kuku (kurczak w suahili), aż po sok z pomarańczy. Woda pitna na szlaku była czerpana ze źródła spływającego z góry i przegotowywana, aby zminimalizować ryzyko zatrucia. Wszystko było kitamu, co oznacza smaczne.
O godzinie 8:30 opuściliśmy Horombo Hut i ruszyliśmy w stronę obozu trzeciego Kibo Camp, który był ostatnim przystankiem przed atakiem szczytowym. W ten dzień czekało nas 8km marszu oraz 1000m przewyższenia, na co było przeznaczone 5-6 godzin. Szlak rozpoczął się kamienistą ścieżką pod górkę, a nieco później skakaliśmy po kamieniach, aby nie zamoczyć butów w przepływającym źródełku. W ten dzień mieliśmy najpiękniejszy widok na Kibo i Mawenzi, dwie wielkie góry stojące obok siebie. Kibo jest najwyższym wulkanem masywu Kilimandżaro, na którym znajduje się najwyższy punkt Afryki, Uhuru Peak. Sam także nazywałem tę górę po prostu Kilimandżaro jak wszyscy, jednak Dickson uświadomił mi, że nie jest to do końca precyzyjne. On sam prowadzi ludzi trasami parku narodowego już 20 lat, gdzie w czasie sezonu turystycznego Popote Africa Adventures obsługuje do 3 wycieczek w miesiącu. Gdy go zapytałem ile razy był na szczycie Kilimandżaro, on odpowiedział tylko że nie jest w stanie tego zliczyć. A zatem trafił mi się bardzo doświadczony kompan podróży.
W ten dzień spotkaliśmy na szlaku grupy wracające już z ataku szczytowego, nie wiem czy udanego czy nie, ale niektórzy wyglądali na wykończonych. Dickson powiedział, że mają słabe nogi i osoby w takim stanie powinni ewakuować helikopterem. Grzecznie zaczekaliśmy, aby nas ominęli i ruszyliśmy „siodłem” (szeroka dolina pomiędzy Kibo i Mawenzi) w kierunku obozu. Słońce jak i wiatr dawały się mocno we znaki. Tego dnia musiałem się lepiej ubrać, czyli spodnie, czapka na uszy, którą musiałem przytrzymywać ręką, żeby mi jej nie zwiało, a w połowie drogi zdecydowałem się w końcu założyć kurtkę, bo czułem wiatr na spoconych plecach. Wielu tragarzy na tym odcinku, niosło zaopatrzenie do ostatniego obozu, gdzie nie ma już dostępu do wody ze źródełka. Godzina 11:36, po trzech godzinach dotarliśmy do Kibo Camp na 4720m, gdzie dokonaliśmy rejestracji przybycia i gdzie czekał lunch, którego w ten dzień nie spożywaliśmy na szlaku.
O godzinie 14:00 otrzymałem małą przekąskę i coś ciepłego do picia, miałem do wyboru kawę, herbatę, kakao, mleko i różne dodatki jak np. miód. Przewodnik przypomniał mi jak się mam ubrać na nocny atak szczytowy, co ze sobą zabrać i nadszedł czas na krótką drzemkę, aby o godzinie 17:30 spożyć ostatni cięższy posiłek. Po kolacji powiedziano mi, abym postarał się przespać, ponieważ o północy nastąpi pobudka, aby zaatakować górę. Spać jednak nie mogłem z powodu problemów gastrycznych, których powodem było sam nie wiem co, czy wysokość, czy jedzenie z innej strefy klimatycznej, nie wiem. Może i zamknąłem oczy kilka razy, ale głęboki sen to nie był, nie wliczając w to kilku wyjść do toalety z czołówką na głowie.
Dzień 4 Atak szczytowy na Kilimandżaro
Wybiła północ, jak każdego poranka usłyszałem pukanie Michaela do drzwi, który zaprosił na ciepły posiłek. Garnek ciepłej owsianki przed wyjściem w góry poprawia nastrój i zapełnia żołądek. Niestety powoli traciłem apetyt i nie czułem się „wyśmienicie” mając atakować szczyt po nieprzespanej nocy i czując mdłości. Z uwagi, że ominęliśmy jeden dzień aklimatyzacyjny w obozie Horombo Hut, Dickson powiedział, że mamy dwie próby na atak, jeśli dzisiaj się nie uda. Jednak wiedziałem, że jeśli nie zbiorę się teraz do kupy to na następny dzień mogę w ogóle nie pójść. Powiedziałem przewodnikowi, że jestem zdecydowany ruszać. W plecaku tylko woda, jabłko i soczek owocowy.
Ostatnie sprawdzenie sprzętu i o godzinie 1:00 ruszyliśmy ze światełkami czołówek. Wokół ciemność, na prawo i lewo, podążałem za Dicksonem idąc krok w krok za nim, bez przerwy obserwując jego buty. Wspinaliśmy się zygzakowatym, żwirowym szlakiem, który miejscami się osuwał i utrudniał drogę. Tej nocy dopiero zdałem sobie sprawę co oznacza dla organizmu przebywanie na dużej wysokości. Dystans jaki mieliśmy do pokonania to zaledwie 6km, w 6-8 godzin jednak im wyżej się znajdowaliśmy, tym ciężej było oddychać, a kroki stawały się wolniejsze. Już w obozie oksymetr pokazywał moją zawartość tlenu we krwi na poziomie 75%, czyli poniżej normy. Doszło do momentu, kiedy to musiałem się zatrzymywać na kilka sekund, aby móc zaczerpnąć więcej powietrza. Wspinaczka ta była mozolna, jednak stale przesuwaliśmy się do góry mijając inne grupki klientów z przewodnikami, których wcześniej widzieliśmy tylko dzięki migocącym światłom przed nami. Był to jedyny sposób, aby móc się zorientować, gdzie tak naprawdę prowadzi szlak. Na szczęście mój przewodnik miał duże doświadczenie, a z jego ust co jakiś czas padało słynne powiedzonko hakuna matata, które oznacza nie ma problemu.
Po dotarciu na 5220m do jaskini Hansa Meyera, pierwszego zdobywcy Kilimandżaro, chcąc się napić wody przez rurkę bukłaka, zorientowałem się, że rurka zamarzła. Na szczęście miałem osobny bidon w plecaku. Sam nie lubię narzekać, przynajmniej nie na głos, bo to po prostu odbiera wiarę w siebie. Dlatego kiedy nachodziły mnie myśli, aby się zatrzymać, przypominałem sobie wszystkie 12 godzinne zmiany w pracy i myślałem sobie skoro mogę pracować 12 godzin na nogach to i tutaj dam radę. Ostatnia część podejścia stromym zboczem prowadziła przez większe głazy, gdzie tuż za nimi na 5681m znajdował się Gilman`s Point, który oznaczał, że o 5:40 dotarliśmy do krawędzi krateru wulkanu Kibo. Odetchnąłem z ulgą, bo najgorsza część podejścia była za nami, jednak organizm nadal dawał znać, że znajdujemy się ponad chmurami. Stamtąd mogliśmy zobaczyć jak za horyzontem słońce przygotowuje się, aby ogrzać nas swoimi promieniami.
Godzina 6:18, dotarliśmy do Stella Point, znajdującego się na 5756m, gdzie postanowiliśmy zrobić krótki postój, aby zjeść co nam pozostało w plecakach i dostarczyć choć trochę kalorii do organizmu, podziwiając przy tym wschód słońca. Idąc już w stronę najwyższego szczytu góry, przez głowę przetoczyło się wiele myśli o przeciwnościach losu, które w ostatnich miesiącach próbowały zmusić mnie do rezygnacji z tej wyprawy i uświadomiło mi to, że warto trwać przy swoich postanowieniach, być zdyscyplinowanym i wdzięcznym za rodzinę, zdrowie, dom, przyjaciół, wychowanie i trudne chwile, które uczą nas najwięcej.
W końcu o godzinie 7:15 wraz z Dicksonem, staneliśmy na wierzchołku Kilimandżaro, Uhuru Peak mający 5895m, który jest najwyższą górą w Afryce, najwyższą na świecie wolnostojącą górą i wulkanem oraz jednym z 7 szczytów korony Ziemi. Atak szczytowy zajął nam więc 6 godzin 15 minut. Czas na kilka pamiątkowych zdjęć, kilka wdechów zachwytu i zawróciliśmy do obozu, aby wraz ze zmniejszającą się wysokością poczuć się lepiej. Powrót był o niebo szybszy i łatwiejszy, ponieważ schodząc po żwirze, który pokonaliśmy w nocy, po prostu po nim zjeżdżaliśmy na butach. I tak już po godzinie 9:00 dotarliśmy do Kibo Camp, gdzie mieliśmy odetchnąć i nabrać sił, aby o 11:00 ruszyć z powrotem do Horombo Hut, skąd mieliśmy do wyboru opcję jeepa, który miał nas zabrać do bramy parku narodowego. Wieczorem dotarliśmy do hotelu, gdzie podziękowałem moim towarzyszom z Popote Africa Adventures, zrobiliśmy sobie wszyscy razem pamiątkowe zdjęcia i mam nadzieję że kiedyś się jeszcze spotkamy. I tak zakończyłem moją wyprawę Kilimandżaro w 4 dni, dzięki czemu resztę czasu mogłem spędzić w Moshi poznając lokalne życie.
Gościnny wpis autorstwa mojego brata Piotra jest jednym z dwóch na temat Kilimandżaro. Już za tydzień ukaże się kolejny, odpowiadający na pytania Jak zorganizować taki wyjazd? Co należy zabrać? Co przygotować przed wyjazdem na Kilimandżaro itd.
czy jak rzuce palenie to przytyje
6 października 2023 @ 14:46
Ten artykuł o wspinaczce na Kilimandżaro był naprawdę interesujący! Bardzo podobało mi się, jak została przedstawiona przygoda i trudności związane z zdobywaniem tego szczytu. Autor dobrze opisał piękno i wyjątkowość tego miejsca, a także dał praktyczne porady dla chcących się tam wybrać. Podziwiam determinację i wytrwałość wspinaczy, którzy podejmują takie wyzwania. Chciałbym kiedyś sam spróbować zdobyć Kilimandżaro po przeczytaniu tego artykułu.
MichalM
29 grudnia 2023 @ 16:17
Droga zabawa, ale na pewno niesamowite przeżycie i wspomnienia na całe życie 😉